Andrzej Potulski: Mój nowy klub YKP GDYNIA!

Andrzej Potulski, 1984, Kneź, YACHT KLUB POLSKI GDYNIA

Z satysfakcją przyglądam się leżącemu przede mną dokumentowi dostarczonemu przed chwilą przez pocztę . „Patent Jachtowego Kapitana Żeglugi Bałtyckiej”. Jest maj roku 1986, mam 28 lat, za sobą już prawie dwadzieścia tysięcy przepłyniętych mil, czas na nowy rozdział. Satysfakcja miała kulminację ok. 2 miesiące wcześniej, po zdaniu przed komisją w Gdyni tzw. „rozbójnika” – egzaminu kończącego całą jesienno-zimową sesję. Był tydzień gratulacji od kolegów żeglarzy, wyrazy uznania, że udało się, że za pierwszym razem, że teraz to dopiero pożeglujemy. Same radosne chwile. Niektórzy wspierali mnie swoją wiedzą i doświadczeniem od momentu podjęcia decyzji o przystąpieniu do sesji, inni kibicowali doraźnie, co w tamtych czasach oznaczało regularne telefony do mojej pracy . 

Wpatruję się w ten patent – czy to początek nowego rozdziału, czy po prostu zmiana formy? Czy przeżywanie żeglarstwa bez patentów różni się od tego usankcjonowanego kolejnymi uprawnieniami ? 

Nie ma czasu na szczegółowe analizy, mój najbliższy żeglarski sezon został już zaplanowany . 

Zarząd Klubu przydzielił mnie do prowadzenia klubowego WEZYRA przez cały sezon – mój pierwszy kapitański . Celem głównym był start w dwuosobowych regatach o Puchar Poloneza rozgrywanych w Świnoujściu, ponadto Morskie Żeglarskie mistrzostwa Polski w Gdyni i kilka rejsów klubowych, w tym jeden zagraniczny. Najwyraźniej cieszyłem się w klubie zaufaniem, WEZYR był wtedy jednym z trzech obok KNEZIA i WITEZIA II jachtów pełnomorskich pod banderą YKP. To było spore wyzwanie z przynajmniej kilku względów, z których te pozażeglarskie były najtrudniejsze . 

Mój nowy klub !! 

Trafiłem tu pod koniec 1983 roku. Dość przypadkowo, choć sam nie do końca w takie przypadki wierzę. Władek Beyer zaprosił mnie do wzięcia udziału w dwudniowych regatach na Zatoce Gdańskiej na pokładzie KNEZIA. Ten jacht oczarował mnie prezencją kilka miesięcy wcześniej, więc takie zaproszenie było spełnieniem żeglarskiego marzenia. Żaden z nas nie spodziewał się pewnie, że ta przygoda na pokładzie KNEZIA będzie trwała aż do roku 2009, ale wtedy nie mogłem się doczekać pierwszych doświadczeń. Zauroczenie trwało, pół roku później wiosną 1984 roku zostałem członkiem Yacht Klubu Polski w Gdyni. Ja – łodzianin !!! Bardzo byłem z tego dumny! Kilka poprzednich sezonów spędziłem na jachtach akademickich jako członek łódzkiego AKŻ, z tamtej perspektywy przyglądałem się z zaciekawieniem takiemu klubowi. Prawie wszystko tu było inne, zdecydowanie różne było jednak samo podejście do żeglarstwa. Wyglądało tak, jakby miało całkiem inne źródło. Pewnie wieloletnia tradycja odcisnęła swój ślad, ci wszyscy sławni żeglarze będący kiedyś członkami YKP, których nazwiska widniały na czołowych miejscach w kronikach polskiego jachtingu, pozostawili w klubie coś z siebie. Inni byli też moi nowi klubowi koledzy, twardsi, mniej przystępni, musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim się w naszych wizjach uzupełniliśmy. 

To właśnie moi nowi klubowi koledzy : Władek Beyer, Konrad Smoleń, Ludwik Vogt najmocniej wspierali mnie w dążeniu do kapitańskiego stopnia. 

Mam więc ten patent, jest połowa maja 1986, 11 czerwca w Świnoujściu start do regat dwuosobowych, ale ich warunkiem jest, oprócz posiadania patentu, także minimum 200 godzinny staż kapitański. Czasu mało, a 200 godzin to prawie 9 dób w morzu, nie ma rady, trzeba płynąć, pierwszy kapitański rejs sam narzuca reguły gry: czyste żeglarstwo, żadnych radości portowych. Załoga to Mietek Bruggemann, ścigaliśmy się wspólnie przez dwa sezony na KNEZIU, teraz los w osobach Zarządu Klubu wytypował go jako mojego partnera w tych regatach i 

pozostałych rejsach i regatach sezonu, na ochotnika zgłosił się budzący zaufanie i znany mi wcześniej Mirek Szulfer – członek YKP , natomiast pozostała część załogi stanowiła olbrzymią zagadkę pod każdym względem. Janek i Jurek byli dwoma kapitanami żeglugi wielkiej z Polskich Linii Oceanicznych będących wówczas tytularnym właścicielem YKP. Panowie chcieli uzyskać kapitańskie patenty żeglarskie, do czego niezbędny był im 200-godzinny staż na jachcie żaglowym. Pasowało jak ulał, ale dlaczego musiało trafić na mnie w pierwszym rejsie?? 

Jak ja, nieopierzony kapitan, mam zarządzać statecznymi kapitanami wiedzącymi o morzu wszystko ? Czy oni byli kiedyś przez kilka godzin na 30 stopowym jachcie? Czy są w stanie przeżyć bez serwującego kawę w filiżance stewarda, czy spodziewają się, że na WEZYRZE nie ma prysznica? Mimo mojej otwartości na przygody, ten rejs nie rysował się najlepiej, ale przecież nie mogłem zawieść zaufania mojego Klubu. 

Uczyliśmy się wszyscy ! Było wspaniale !! Trenowaliśmy z Mietkiem dwuosobową obsługę żagli łącznie ze stawianiem i zrzucaniem spinakera, co przez naszych seniorów traktowane było początkowo jako elementy czarnej magii a do końca rejsu wzbudzało spodziewany w skrytości ducha aplauz. Bałtyk dał nam również mocne , zimne wiatry. Kosztowaliśmy żeglarstwa, bawiąc się i ucząc wzajemnie. Słuchaliśmy fantastycznych opowieści (Janek, o czym wyczytałem znacznie później, był jako kapitan bohaterem jednej ze słynniejszych oceanicznych akcji ratunkowych w historii polskiej floty handlowej). Nasi kapitanowie wykazywali pełne zrozumienie dla gabarytów jachtu, wyszukanego smaku puszkowych specjałów, jedynie wpisywany przez nich do dziennika jachtowego stan morza był znacznie zawyżany, z poziomu mostka masowców to się jednak inaczej odbiera. 

W Świnoujściu mogliśmy zgłosić się do regat zupełnie lege artis : miałem wymagany patent, miałem wymagany staż, mieliśmy ogorzałe od wiatru i słońca twarze, mieliśmy opracowane zasady postępowania, byliśmy gotowi! Na starcie około dwunastu jachtów, miało być więcej, ale niestety w ostatniej chwili kilka, w tym nasz klubowy KNEŹ, zrezygnowało z powodu gwałtownie pogarszającej się pogody. Trasa Świnoujście – pława KOŁ- latarnia Oland Soedra Grund- Świnoujście, tradycyjna dla ówczesnych regat morskich zaczynających się w Świnoujściu. 

Start, dobry wiatr , pędzimy pod Kołobrzeg, oczywiście emocje są tak duże, że nie ma szansy na położenie się w koi, chociaż to pełny bajdewind i na pokładzie nie ma wiele do roboty. Przy boi stajemy w dryf, trzeba zmienić trójkąt z przodu, zarefować grota i piłować pod Szwecję. Rozwiewa się, po drodze jeszcze refujemy, zapada noc, wieje ostre 7, walczymy. Tuż przed nastaniem ciemności mijają nas dwa duże jachty wycofujące się z regat i wracające do Świnoujścia. Sprzęt nie wytrzymał, to tego właśnie bali się kapitanowie jachtów, które nie wystartowały. Walczymy mozolnie, Cartery 30 to dzielne łódki, zawsze budziły moje zaufanie i nigdy wcześniej ani później mnie nie zawiodły (wliczając w to bardzo wymagajacy rejs BAGATELĄ na Wyspy Owcze 3 lata później, zaraz po otrzymaniu kolejnego patentu, jachtowego kapitana żeglugi wielkiej). Mija doba, wiatr nieco słabnie ale do Oland Soedra Grund jeszcze kawał drogi. Można zwiększyć powierzchnię żagli, ale rozbudowana fala bardzo nas spowalnia. Kolejna zagadka to precyzja naszej nawigacji, to ja powinienem wiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy, niby nawigacja to moje hobby, ale trochę inaczej to wygląda podczas regat dwuosobowych. Ślęczę nad mapą, sprawdzam notatki zapisywane w brudnopisie podczas kolejnych zwrotów i pełnych godzin, staram się oszacować maksymalny błąd. Jedynym elektrycznym urządzeniem nawigacyjnym, które mamy jest turystyczne radio, za pomocą którego będziemy mogli po świcie próbować dokonać orientacyjnego namiaru na radiolatarnię będącą naszym punktem zwrotnym. Ustalamy strategię na kolejną noc, moja kolej na pokładzie w nocy – do rana. Wiatr 

cichnie i pojawia się mgła gęsta jak diabli. Tylko tego nam tu brakowało, podchodzimy pod tor systemu rozgraniczenia ruchu, pływa tu mnóstwo statków, na zakręcie pośrodku tego toru stoi postawiona na płytszej wodzie latarnia, którą musimy okrążyć. Zaczynam siwieć! Nie będzie lekko, przez mgłę dochodzą sygnały mgłowe płynących statków, jedne dalej, drugie bliżej, mgła gęstnieje i otula jacht coraz bardziej, wiatr słabnie, widać na 200 -300 m., to nie jest duży dystans na reakcję. Usiłuję przebić wzrokiem mgłę, statkowe sygnały są majestatyczne i monotonne, nagle dostrzegam zarys kadłuba, wytężam wzrok, żeby określić kierunek jego ruchu i z niemałym zdziwieniem w domniemanym statku rozpoznaję szafę z mojego domu !! Mietek !!! Wstawaj !!! Nasz system budzenia przetrenowany na rejsie stażowym na szczęście jest dobrze przemyślany. Jeszcze krótka chwila przy mapie i kładę się. 

Po zwrocie wreszcie pełne wiatry, powinniśmy pędzić do Świnoujścia, stawiamy kolejne spinakery ale wiatr coraz słabszy, martwa fala kołysze nas leniwie, co za wyścig!! Czołówka na szybszych jachtach, która zdążyła dotrzeć tu przy silnym wietrze, już pewnie wznosi toasty na mecie. My płyniemy wolniej i wolniej, ostatnie 5 mil z redy Świnoujścia pokonujemy w 13 godzin, osiągamy metę grubo po 1 w nocy, nie ma tam już komisji regatowej, odwiedzą nas rano, przyjmując stosowne oświadczenie. Byliśmy na mecie szóstym jachtem, ostatnim, który dopłynął. Pozostałe wycofały się, niektóre nieco pokiereszowane. 

Tak zaczął się mój pierwszy kapitański sezon. Po trzech dniach bohatersko wróciliśmy z Mietkiem do kei YKP w Gdyni, przywitał nas bosman i Zdzichu Cwalina – nasz klubowy kolega. 

To pierwszy raz, kiedy jako kapitan wróciłem z morza do klubowej kei. Nie było nas tam 3 tygodnie, podczas których dowiedzieliśmy się dużo o morzu, o współpracy, o sobie. Dla mnie to wspaniały początek nowego, żeglarskiego rozdziału. W tym samym sezonie wypływaliśmy jeszcze z Mietkiem WEZYREM kilkakrotnie, w tym na Morskie Żeglarskie Mistrzostwa Polski i na rejs do Danii i Niemiec. 

Potem przyszły kolejne klubowe sezony, kolejne rejsy, kolejne załogi, sztormy, flauty, nowe doświadczenia, nowe porty, to trwa do dziś. 

Jedno się nie zmienia. Pytany o ulubiony port odpowiadam bez wahania: Gdynia ! 

A keja ? No przecież wiecie !! 

Aktualności

Kategorie