Danuta Remiszewska: Rejsy na S/Y WEZYR w latach 80-tych

Danuta Remiszewska, YACHT KLUB POLSKI GDYNIA

Zupełnie nie planowałam nic pisać do kroniki YKP, która powstaje z okazji 100 lecia klubu. Janek Goździkowski mnie trochę „podszedł” w rozmowie i zasiał we mnie myśl o stworzeniu tekstu, który młodszym czytelnikom może przybliżyć atmosferę, warunki i trudności z jakimi wiązało się żeglowanie w latach 80-tych i 90-tych.

Prowadziłam w tych latach rejsy na różnych jachtach, należących do różnych klubów. Kilka razy trafił mi się rejs na jachcie  z YKP.  Nie pamiętam dokładnie wszystkich tych rejsów (po osiągnięciu stopnia jachtowego kapitana żeglugi wielkiej przestałam pilnować dokumentacji bo do niczego nie była mi już potrzebna). Wspomnę o dwóch rejsach na S/Y Wezyr – jacht typu Carter 30.

Pierwszy z nich w lipcu 1980 r. prowadził do polskich portów Hel, Władysławowo i Łeba. Nikomu nie przeszkadzało, że na tak niedużym jachcie żeglowaliśmy w 6 osób. Koje nie mogły się marnować, więc z reguły załogi liczyły maksymalną ilość osób, jaka wpisana była w Karcie Bezpieczeństwa. Porty do których się wybieraliśmy były odwiedzane przeze mnie wielokrotnie, ale oczywiście mieliśmy wszystkie mapy na ten akwen i Locję Bałtyku. Jacht miał nowoczesny (na tamte czasy), kulisty kompas więc wiedzieliśmy, że damy sobie radę z odnalezieniem drogi na morzu. (Nikt wtedy nawet nie marzył, że będą urządzenia satelitarne, które precyzyjnie, w każdej chwili podawać będą pozycję jachtu i wyliczać wszystkie przydatne nawigatorowi dane) Wszyscy członkowie załogi posiadali w książeczce żeglarskiej bardzo ważną pieczęć (bez której można było żeglować tylko po Zatoce do linii Hel – Świbno).: tzw. klauzulę na pływania morskie (ważną od 1 kwietnia do 1 listopada), którą co kilka lat trzeba było odnawiać składając na druku podobnym do paszportowego wniosek do Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, a bywało, że była wstrzymana z powodów politycznych. Zgłosiliśmy bosmanowi portu chęć wyjścia z portu, ten powiadomił Wojska Ochrony Pogranicza i czekaliśmy, na szczęście niezbyt długo, na ich przybycie. Po odprawie WOP i wypłynięciu za główki Basenu Jachtowego (zwane przez żeglarzy Cieśniną Draki ze względu na problemy jakie czynili bosmani portu i straż graniczna przy każdym wyjściu) jak zwykle poczuliśmy się wolni i niebywale szczęśliwi. Rytm życia na pokładzie wyznaczały wachty i posiłki. Oczywiście nie było autopilota więc stale jeden żeglarz stał za sterem starając się utrzymać kurs kompasowy wyliczony przez oficera wachtowego. Tradycyjna nawigacja terestryczna polegająca na obserwowaniu obiektów na lądzie, braniu na nie namiarów kompasowych, przeliczaniu ich i wykreślaniu pozycji na mapie, oraz określanie tejże pozycji poprzez ocenę prędkości i odkładaniu przebytej drogi na kresce kursowej wyrysowanej na mapie (tzw. nawigacja zliczeniowa), pozwoliły nam bez trudu dotrzeć do zaplanowanych portów. Załoga, chociaż bez większego doświadczenia na morzu (oprócz I oficera, którym musiał być sternik morski) świetnie się zgrała i gdy nastał pierwszy świt w tym rejsie , wszyscy wiedzieli co mają robić. Na koniec wachty trzeba było wypompować wodę z zenzy – oczywiście pompa była tylko ręczna – około 100 ruchów handszpakiem i było prawie pusto. Wtedy oficer wachtowy zasiadał w nawigacyjnej i rysował na mapie pozycję, robił wpis do dziennika jachtowego i przekazywał wachtę pokazując bieżącą pozycję i kurs swojemu następcy. Nie obyło się tradycyjnie bez oddania hołdu Neptunowi. Szybko znalazł się „prezes”, który bez problemu przyjął tę etykietkę i znosił ze śmiechem komentarze kolegów odpornych na chorobę morską. Manewry portowe ułatwiał nam silniczek pomocniczy Volvo Penta, co w tamtych latach było pewnym luksusem . To był jeden z bardzo typowych w tamtych czasach rejsików, w którym radość żeglowania połączona była ze szkoleniem i zbieraniem doświadczenia za równo przez załogę jak i kapitana.

Drugi zapamiętany przeze mnie rejs na Wezyrze odbył się w sierpniu 1984 r.

Trasa zaplanowana była do niemieckich portów, należących do RFN. Częściej rejsy prowadziły do portów NRD. Może kogoś zdziwi dlaczego tam … Ano dlatego, że tam nie trzeba było mieć wiz i paszportu, który nie leżał jak dzisiaj w szufladzie i nie było łatwo go dostać. Żeby popłynąć dalej trzeba było starać się kilka miesięcy wcześniej o tzw. promesę rejsu i złożyć z paromiesięcznym wyprzedzeniem dokumenty do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu i jeśli tenże zatwierdził rejs i załogę to można było też przez GKKFiS, starć się o paszport, Na szczęście nasz rejs był w planach rejsów zgłoszonych przez YKP i mogliśmy płynąć na „zgniły zachód”.  Załoga złożona tym razem z  5ciu osób – członków Yacht Klubu Polski po odpracowaniu przy remontach i konserwacji klubowego sprzętu wymaganej ilości godzin zakwalifikowała się na ten rejs. Tym razem więcej uwagi trzeba było skierować na zaopatrzenie jachtu w żywność i paliwo bo ceny w markach niemieckich były dla nas zawrotne. Po krótkim spotkaniu rozdzieliłam pracę (zaopatrzenie, sprzątanie jachtu, sprawdzenie stanu żagli i takielunku itp. ) Sama zabrałam się za przegląd pomocy nawigacyjnych: potrzebne mapy, częściowo zdeklasowane, zdobyte z PLO, locję i inne niezbędne wtedy wydawnictwa, ich aktualność. Nie było wydawnictw dla małych jednostek więc ciężkie tomiszcza ledwo mieściły się na półeczce w nawigacyjnej. Wychodząc z portu mieliśmy świadomość, że jacht się już trochę postarzał i np. silnik stwarza problemy. Mieliśmy nadzieję, że na manewry portowe wystarczy.

Gdy już przygotowaliśmy wszystko, przeszliśmy odprawę bosmana portu, WOP i celną i uzyskaliśmy odpowiednie stemple na liście załogi z ulgą oddaliśmy cumy i aby oszczędzać silnik wypłynęliśmy na żaglach z Basenu Jachtowego. Towarzyszyły nam dość silne wiatry jak zwykle z W i NW (z zachodu i z północnego zachodu)  Za Helem  musieliśmy zarefować grota i wymienić genuę na foka (nie było rolfoków, które pozwalają zwinąć częściowo przedni żagiel, gdy siła wiatru wzrasta). Wiązało się to z wyjściem na dziób zalewany falami tak, że po tej operacji sucha nitka nie pozostawała na delikwencie, który to robił. Szczególnie, że mało kto posiadał prawdziwy sztormiak. Nikomu to nie psuło humoru – to było oczywiste i było wpisane w uprawianie żeglarstwa.

Płynęliśmy bez zawijania do portów nie tylko dlatego, że się śpieszyliśmy, ale gdybyśmy przypadkiem zawinęli do polskiego portu, a tym samym przekroczyli granicę Polski, to w rozumieniu przepisów granicznych nie mielibyśmy prawa ponownie jej przekraczać. Po kilku dniach ciężkiej żeglugi, gdy wszystko na jachcie było mokre, nawigując precyzyjnie, weszliśmy do Zatoki Lubeckiej gdzie pod osłoną lądu podeszliśmy nadal na żaglach do wejścia do portu Travemunde. Jeszcze przed portem uruchomiliśmy silnik, zrzuciliśmy żagle i powoli przesuwaliśmy się wzdłuż nabrzeży wypatrując kapitanatu i tzw Haffenmajstra. Opis w Locji był nieprzydatny dla nas ponieważ dotyczył dużych statków. Jacht nie był wyposażony w radiotelefon więc na wyczucie szukaliśmy miejsca. Gdy weszliśmy na małych obrotach silnika już dość daleko w głąb tego ogromnego portu i wypatrzyliśmy jakieś wygodne do cumowania miejsce, silnik stanął i nie dawał się uruchomić. W tak dużym porcie nie należało manewrować na żaglach, ale nie mieliśmy wyjścia. Rzeka Trave nieubłaganie wyniosła by nas z portu. Szybko stawialiśmy żagle aby dopłynąć do wymarzonego miejsca postoju. Złapaliśmy się keji i ”na burłaka” staraliśmy się ustawić w dogodnym miejscu. I wtedy podpłynęła do nas mała motorówka z panami, którzy wyglądali na straż graniczną i powiedzieli nam, że powinniśmy byli stanąć do odprawy zaraz na początku wejścia. Byliśmy wściekli, że wcześniej nie ruszyli się…  Po chwili rozmowy jednak, ku naszej radości powiedzieli, że ktoś podjedzie do nas tam gdzie staliśmy. Padło sakramentalne „tak stoimy” i zabraliśmy się za klarowanie jachtu, który był w środku mokry, a mimo pewnych starań nieporządek mógłby przerazić bardziej wrażliwych.

W Travemunde nie zabawiliśmy zbyt długo bo po próbach naprawy silnika, wiedząc, że na niego nie możemy liczyć, po wysuszeniu wszystkiego, musieliśmy myśleć już o powrocie. Obejrzeliśmy latarnię morską z 1827r. już nieczynną ale przerobioną na muzeum; zwiedziliśmy Żaglowiec Passat z 1911 roku, statek-muzeum. Część załogi wybrała się do Lubeki (Trawemunde to portowa dzielnica tego miasta). Nie będę czytelników zanudzać opisem żeglugi powrotnej. Odbyła się bez przygód, bez silnika, ale w miłej atmosferze.

Mam nadzieję, że opisując nasze przygody z lat 90-tych dałam pewne wyobrażenie młodszym czytelnikom jak się kiedyś żeglowało i pokazałam, że najważniejsza była radość żeglowania, a trudności nie zrażały, a tylko hartowały żeglarzy.

Z żeglarskim pozdrowieniem

Danuta Remiszewska  j.kpt.ż.w. pat. nr 450.

Aktualności

Kategorie