Wojciech Rosada: Rok 1964 i kolejne lata.

Rok 1964. Na regatach szło mi średnio. Ci najlepsi na wręgowych kadetach wygrywali, no i mieli jechać do Giżycka na Mistrzostwa Polski. Pech, a może szczęście, mój kolega zachorował i trener Juliusz Sieradzki mnie wyznaczył, że pojadę na mistrzostwa… szok, strach i szczęście.

Na Mistrzostwa Polski do Giżycka pojechałem z Leszkiem Dubielą – moim załogantem.                      Miałem nr PZ 3022. Przyjechałem do Giżycka, a tam cala kadra Polski sami najlepsi: mistrz świata, mistrzowie Polski, a ja laik,  ale z chęcią  do walki. Wystartowało 100 Cadetów w dwóch grupach po 50, a po 25 wchodziło do finału. Było 5 biegów. O rany!… wygrałem swoje eliminacje. Zaczęło być głośno – czarny koń z Gdyni.  W finale to już najlepsi pilnują mnie i wiedzą, że jestem dobry. Startuję z mistrzami, pierwszy bieg pięknie: jestem drugi,  następny  jestem czwarty, potem wygrywam bieg, ostatni bieg przegrywam tylko z mistrzem Polski – jestem wicemistrzem Polski, ale sukces, jestem drugim vice w Polsce. Gratulacje… jestem w kadrze narodowej. Powrót do Gdyni, a tu cały Klub czekał na nas.  Dostałem najlepszego kadeta – wręgowego.  Rozpoczęła się moja kariera, wszyscy mnie w Klubie chwalili. Pierwszy raz Gdynia była najlepsza w Polsce. W kadrze na 10 osób, było 5 z Gdyni. Nastąpiły wyjazdy, teraz Klub mnie wysyłał na wszystkie regaty. W Poznaniu na jeziorze Kiekrz wygrywam, Warszawa Zegrzynek też wygrywam. Tam spotykamy ówczesne władze w Polsce  Premier przyjechał do nas i przywitał się z nami… to było przeżycie. Pojechaliśmy do Warszawy do szewca, który szył buty na miarę – bitelsówy. Wszyscy z Gdyni zamówili, za tydzień odbieraliśmy. Kosztowały pół pensji.  Eliminacje kadry narodowej były dla mnie bardzo ważne, bo PZŻ rozdzielał wyjazdy za granicę. Staram się jak mogę, wygrywam regaty, jestem najlepszy. Koniec sezonu. Mam wyjechać do Włoch na regaty, ale niestety ze względu na jakąś chorobę we Włoszech, wyjazd odwołali. Ale za to jadę w przyszłym roku do Niemiec. Tam są mistrzostwa i nieoficjalne mistrzostwa Europy. Na koniec sezonu wyjeżdżam do Cetniewa na obóz kondycyjny.

1965. Pierwsze regaty to święta wielkanocne. Regaty miedzy nami w Gdyni wygrywam, to znaczy jestem w formie. Przygotowania do wyjazdu do Niemiec – kondycja: ćwiczenia na sali na basenie.  Nareszcie wyjazd. Jadą 2 załogi to jest cztery osoby… ale o dziwo – jest nas dziesięć osób. Z Warszawy z zarządu trener, który mnie nie trenował  i inni partyjniacy. Niemcy, port pełny jachtów na wodzie  – duże, a na lądzie mieczowe Cadety, finny, 505. Cała kadra europejska, włącznie  z obrońcami tytułu z Anglii i wicemistrzami z Danii – zresztą to rodzina królewska.  Startuje około 120 jachtów. Eliminacje w dwóch grupach:  60 przechodzi do finału. Jestem czarnym koniem – tak napisali w gazetach po dwóch biegach.  Jeden wygrywam, w drugim jestem drugi. Po 4 biegach przechodzę do finału. Zaczynają się kręcić dziennikarze, robią zdjęcia i piszą o mnie jako faworycie. Jest zimno i bardzo mocno wieje. Lubię takie ryzyko, ale my nie mamy ubiorów, jesteśmy ciągle mokrzy. W finale, to nie żarty, najlepsi z 6 biegów. Wieje bardzo, ale konkurentów zostawiam w tyle, wygrywam 3 biegi.  Trener mnie chroni przed dziennikarzami, jestem pretendentem do pierwszego miejsca, zaczęli mnie bardzo pilnować… pływać za mną, ale mnie to pasowało. Przed startem wywoziłem ich w pole, a potem pełnym gazem na start. W następnych biegach jestem drugi.

Praktycznie po pięciu biegach już wygrałem, ale w ostatnim, gdzie bardzo mocno wiało, nie zostawiłem innym żadnych szans.  Wygrałem…  życzenia, gratulacje, nawet od księżnej, której nie mogłem podać ręki, a tylko się skłonić  i podziękować. Koniec regat,  podium pierwsze miejsce tytuł skromna nagroda – piękny srebrny puchar i bukiet kwiatów,  na końcu Polski Hymn. Po zakończeniu kwiaty podarowałem naszej tłumaczce, to ładny gest, bo dziennikarze pokazali to w gazetach. Nagrody, które dostałem były słabe, ale dopiero  po dziesięciu latach dowiedziałem się co naprawdę było dla mnie. Po pierwsze obóz treningowy w Niemczech plus stypendium, ubranie sztormowe, kamizelka ratunkowa, torba sportowa i jeszcze parę rzeczy, które zabrali działacze, którzy pojechali ze mną do Niemiec, partyjniacy, którzy mieli mnie pilnować, żebym nie uciekł  na zachód. Powrót do Gdyni – wyjechaliśmy wieczorem samochodem, a na holu mój cadet. Przyjechaliśmy o 7 rano do Klubu, a tu niespodzianka:  znajomi i zarząd Klubu czekali na nas… oczywiście razem z załogantem wylądowaliśmy w wodzie, taki zwyczaj.

INTERNATIONALEN OSTSEEREGATTEN WARDEMÜNDE 1965.  Pierwsze miejsce w nieoficjalnych mistrzostwach Europy   i mistrzostwach Niemiec

INTERNATIONALEN OSTSEEREGATTEN WARDEMÜNDE 1965.  Pierwsze miejsce w nieoficjalnych mistrzostwach Europy   i mistrzostwach Niemiec

Na zdjęciu jest załogant Romek Bakuła  a dalej ja Wojciech Rosada na wręgowym Cadecie PZ 3022 budowanym przez Julisza Sieradzkiego.

Na zdjęciu jest załogant Romek Bakuła  a dalej ja Wojciech Rosada na wręgowym Cadecie PZ 3022 budowanym przez Juliusza Sieradzkiego.

W Mistrzostwach Polski jestem 3 na 120,  następne w Poznaniu wygrywam, w Bydgoszczy wygrywam. Przez cały sezon z pierwszej trojki nie wychodziłem. Koniec sezonu, ale do szkoły wracam dopiero 1. października.  Uroczysty apel: przedstawili mnie, że do tej szkoły chodzi Mistrz Europy. W szkole miałem powodzenie, ale nauczyciele nie byli zadowoleni, że do szkoły chodzę w kratkę.

. Czekałem na propozycje z PZŻ  z Warszawy, miałem dostać nową łódkę. Skończyłem 16 lat i nie mogłem dalej pływać na kadetach, mogłem na hornecie, na 505, ale niestety żadnej łódki nie dostałem chociaż byłem w pierwszej trójce najlepszych młodych żeglarzy. Zdałem na sternika jachtowego i mogłem być kapitanem na jachcie do 30 m kw.

I tak rozpoczął się sezon 1966. Zacząłem startować z załogą 3-osobową na jachcie Bryzg, to jest klasy Haj w 4 grupie na regatach zatokowych. Zaczęło mi się powodzić zacząłem wygrywać w swojej klasie.

sy Bryzg

sy Bryzg

W 1966 nie działo się nic specjalnego mijały dni tygodnie:Bryzg i szkoła. Oczywiście dużo czasu spędzałem w Klubie. Rok 1966  to 3 klasa i dużo nauki, projektów rysunków technicznych . Koniec 3 klasy i starty na Bryzgu.  Regaty o puchar zatoki Puckiej w załodze mam 2 chłopaków i dziewczyna.  Sobota, ubaw  w Pucku, a w niedzielę start do regat.Startowało około 60 jachtów  od 1. do 5. grupy. Krótko przed startem płynąłem na linię startu prawym halsem, na lewym płynął             sy Bosman  z kapitanem Siwcem.  Silnie wiało, miałem pierwszeństwo, ale Bosman mi nie ustąpił,a ja już nie mogłem mu uciec. Uderzył mnie z całej siły w lewą burtę…  jednemu z załogantów kadłub przygniótł kolana i musiałem mu nogi wyrwać  i puścić do wody, bo korpus był w wodzie. Dziewczyna dostała bomem w głowę i straciła przytomność. Po małej chwili załoganta wyłowiliśmy z wody i na pierwszy widok oprócz tego że był mokry nic mu nie było, Dziewczyna odzyskała przytomność  i tez wyglądało nieźle, dlatego pomimo uszkodzenia jachtu  płynęliśmy dalej do Gdyni.  Ale krótko po pół godzinie się zaczęło. Dziewczyna  zaczęła wymiotować i tracić  przytomność,  a noga załoganta chciała wyskoczyć przez nogawkę,  tak mu spuchła. Rozciąłem mu nogawkę  i zobaczyłem kolano spuchnięte i pokaleczone. Siwiec płynął koło mnie i zaraz go powiadomiłem, miał radio na pokładzie powiadomił szpital wojskowy, żeby wysłali motorówkę  z lekarzem.

W ciągu godziny podeszła do mnie motorówka, żeby przekazać poszkodowanych. Niestety przyszła duża fala i niemożliwe było  przejście z jachtu na motorówkę, lekarz dał mi wskazówki co mam zrobić, i płynął koło mnie. Do Gdyni miałem już niedaleko i nie ryzykowałem  przejścia z jachtu na motorówkę. W Gdyni czekało już pogotowie na sygnale. Dobiłem natychmiast, lekarz  zbadał poszkodowanych.  Załogantka traciła przytomność i lekarz stwierdził  wstrząs mózgu i może uszkodzenie czaszki, u kolegi złamanie na pewno, a może zmiażdżone kolano. Na syrenie pojechali do szpitala. Przy mnie był Waldek Heisler kapitan sportowy YKP – przyszły adwokat. Oczywiście przyjechali moi rodzice, było już późno i chcieli mnie wziąć do domu.  Byłem niepełnoletni, cały byłem zdenerwowany, a rodzice nie chcieli ustąpić. Dopiero Waldek zareagował, że jestem kapitanem jachtu i jestem za nich odpowiedzialny… chciałem jak najszybciej jechać do szpitala. W Szpitalu byłem z Waldkiem.  Dziewczyna  leżała pod kroplówka – wstrząs mózgu, a kolega bardzo skomplikowane połamanie kolana.

Byłem zrozpaczony, przecież to u mnie na jachcie. Posiedziałem trochę i poszedłem na jacht. Następny dzień szpital, tam spotkałem kpt. Siwca,  przyniósł owoce których wtedy nie było w sklepach. no ale on pełen komandor szycha w marynarce. Wiedział, ze to jego wina, ale nie zauważył nas człowiek, który był na dziobie. Siwiec wziął winę na siebie. Siwiec to nazwisko, ale żeglarze wołali do niego Papa. Ja tez tak do niego mówiłem. Po tym wypadku było dochodzenie, dlatego, że ludzie byli w szpitalu. Papie groziło  zawieszenie patentu, a za miesiąc miał płynąć na Bermudy. Po moich  zeznaniach wszystko się ułożyło. Zeznałem, że było to ryzyko regatowe, bo         w takich sytuacjach  się bywa. To jest sport ekstremalny i tak każdemu może się przytrafić. Papa popłynął na Bermudy.

Chciałem nadmienić że od początku pływałem razem z Leszkiem Dubielą,  był kapitalnym załogantem, a trening ze mną i z Juliuszem Sieradzkim zaowocowało później w jego sukcesach  na regatach. Moim Komandorem Klubu był dr Tadeusz Gerwel, Kapitanem Sportowym Waldemar Heisler.  W zarządzie był też Leszek Bolt i Szałkowski.                                                                                     

Mam nadzieję, że trochę wniosłem do historii.

Pozdrawiam

Wojciech Rosada

Aktualności

Kategorie